top of page

Dance macabre Jacka Goldsteina

Jedna z wielu inspirowanych fotografiami, nieopatrzonych tytułem prac Jacka Goldsteina z roku

1983 przedstawia cztery pioruny uderzające w powierzchnię Ziemi, daleko za horyzontem jej

zakrzywionego kształtu. Stworzenie jej zapewne wymagało tyle samo energii, ile potrzebne jest do

zaistnienia prawdziwego wyładowania atmosferycznego, bowiem artysta długo wyjaśniał swoim

asystentom jak mają zrealizować jego wizję dzięki zastosowaniu szablonów malarskich i aerografu.

Wychowany w Los Angeles, wśród przedstawień kultury medialnej, z oczywistych względów

pozbawionej cech klasycznego malarstwa (przede wszystkim widocznych, zawierających osobowościowe

maniery pociągnięć pędzlem), artysta świadomie poszukiwał obiektywnych, pozbawionych personalnych

cech metod twórczych. Jack Goldstein należał do tzw. Pictures Generation, czyli pokolenia artystów,

którzy dorastali jako konsumenci gotowych obrazów i obrazków pochodzących z mediów. Rozwiązaniem

okazało się właśnie stosowanie aerografu, nowatorskiego ówcześnie narzędzia do malowania. Seria w ten

sposób powstałych obrazów inspirowana zjawiskami atmosferycznymi, była ciszą przed burzą, ulewnym

deszczem ery obrazów i obrazków generowanych komputerowo.

Upiorny taniec świetlistych błyskawic nadaje otchłani Nieba barwy zarezerwowane roślinom i

stworzeniom raf koralowych. Estetycznie rewelacyjny dobór kolorów sprawia, że obraz ten jawi się jako

kadr z filmu wzbogaconego efektami fantasy. Bezwzględny krzyk atmosfery, oprócz nieustraszonej potęgi

i mocy, ma w sobie wiele elegancji i subtelności, co czyni to dzieło wzniosłym. Pioruny, jak bratankowie

śmierci, którym znamienne jest totalne zniszczenie, zawsze pociągają za sobą rozpacz i bezradność. Ich

zimne światło bestialsko tnie przestrzeń Nieba, jakby było najbardziej radykalną granicą między

państwami spowinowaconymi przecież jedną historią i kulturą. Ta praca jest dla mnie opowieścią o

dystansie natury do człowieka, nie odwrotnie; o bezwzględnej wyższości i sile przyrody, wobec której

jesteśmy bezbronni, ale i jakże opryskliwi, bezlitośni, złośliwi i naiwni. Ten niemy i delikatny dzięki

swojemu krótkiemu istnieniu, wrzask w postaci piorunów mógłby być niczym elektrowstrząsy dla

ludzkiej świadomości, próba przywrócenia nam przytomności. Nieobecność śladów pędzla, w ogóle

jakiejkolwiek bezpośredniej ingerencji ludzkiej dłoni, depersonalizuje pracę, czyniąc ją uniwersalną i

obiektywną, czyli dokładnie taką, jaką jawi się pogoda, nawet wtedy, gdy z wyższością mówimy, że bywa

kapryśna.

Obraz ten jest fenomenalnym pretekstem do kontynuacji dyskursu nad zacieraniem granic medium,

jego specyfiką i nowymi możliwościami, a o tym rozprawiać zawsze będzie warto. Mimo, że obraz

wzorowany był na fotografii i osiąga perfekcyjny realizm swojego przedstawienia, to technika jego

wykonania skłania do próby rozszerzenia świadomości o roli i funkcji malarstwa. Goldstein dostarcza

nam dowodu, że malarstwo stawia poprzeczkę coraz wyżej i wraz z postępem technologicznym poszerza

swoje możliwości, nie pozostając w tyle za innymi dziedzinami sztuk wizualnych. Przy bezosobowym,

obiektywnym charakterze dzieła, kwestia autorstwa wydaje się drugorzędna lub w ogóle nieistotna, a

przecież przez wiele wieków była ona kluczowa, a więc i ten wątek winien zostać przemyślany na nowo,

 

zresztą nie tylko w kontekście tej pracy, ale i wielu innych. Autor recenzowanej przeze mnie pracy, jak

wspomniałam, należy do tzw. Pictures Generation, które to zasłynęło głównie dzięki licznym aktom

zawłaszczeń, a te z kolei stawiają niewygodne pytania o nieskończoną różnorodność przypadków

wykorzystywania dzieł sztuki zrealizowanych przez innych autorów.

Nie ma wątpliwości, że podjęty tu przez Goldsteina temat jest prosty, co daje tak szerokie pole do

interpretacji, że próby jej podejmowania stają się nonsensem.

Ilekroć obserwowałam rozwścieczoną pogodę, zawsze wypatrywałam przestrzeni, w której na ułamek

sekundy ziści się widok esencji atmosferycznego gniewu. Tym większa więc jest moja rozkosz, gdy

patrzę na tę paradę piorunów, mając czas, by obejrzeć każdy sparaliżowany fragment. Tkwiąc

nieruchomo w ulotności tego momentu, odbieram coś w rodzaju nielegalnego zaszczytu za łamanie praw

fizyki i poznania prawdziwej natury czasu, właśnie dzięki jego wstrzymaniu.

Chociaż to zależne od wrażliwości i wyobraźni, sądzę, że w sztuce niewiele jest dzieł, dzięki którym

mamy możliwość wzniesienia się ponad codzienne, zwyczajnie ludzkie odczucia, a niezatytułowany

wizerunek błyskawic amerykańskiego artysty jest doskonałą okazją do doświadczenia czegoś

pozazmysłowego. Prawdopodobieństwo przeżycia metafizycznego doznania, osobiście jest dla mnie

najważniejsze w kontemplacji i ocenie jakości dzieła sztuki, ponieważ takich przeżyć najchętniej

poszukuję. Uważam, że kategoryzacja, nazewnictwo, procedura wykonania dzieła, a nawet opasłe tomy

rozpraw o przynależności artysty do określonego nurtu, są zupełnie nieistotne przy tym, jak potrzebne,

ważne i cenne są w moim odczuciu artystyczne uniesienia oraz próby zrozumienia złożoności

Wszechświata i ludzkiego umysłu.

bottom of page