Macaulay Culkin na dragach,
czyli jak przegrać, wygrać i znowu przegrać
Bielska Jesień, najstarszy konkurs malarstwa współczesnego w Polsce, od 1962 roku wyłania laureatów, wyznaczając kierunek i wartości w sztuce. W 2015 roku nadesłano trzy tysiące osiemdziesiąt dwie prace siedmiuset siedemdziesięciu artystów, spośród których do drugiego etapu przyjęto osiemdziesiąt dziewięć obrazów czterdziestu sześciu artystów. Laureatką została studentka katowickiej Akademii Sztuk Pięknych, Martyna Czech, dzięki pracom WC, Ex 2 oraz Nikt.
Przyglądając się tej sztuce, mam mieszane odczucia. Odnosi się ona do niewygodnych społecznie tematów o ludzkim-nieludzkim podejściu do zwierząt, co uważam za bardzo ważne i niestety wciąż potrzebne. Pozostałe tematy to cierpienie i skomplikowane relacje Martyny Czech. Jak twierdzi, obrazy bardzo często inspirowane są jej doświadczeniami. Artystkę interesują także ujęcia ekstremalnych stanów emocjonalnych.
Stałe zmienne to, jak mniemam, jeden z obrazów motywowanych osobistymi przeżyciami. Patrząc na reprodukcję, nie czuję się łagodnie zaproszona do prywatnego świata artystki, a wepchnięta do niego przypadkowo, wbrew swojej woli. Obrzydza i przeraża mnie ten obraz i mimo że została przedstawiona na nim miłość francuska, to sposób ujęcia w sensie estetycznym (chłodna kolorystyka, ograniczenie przedstawienia ciała kobiety tylko do tej części, która jest niezbędna) sugeruje raczej upokorzenie, wstręt, a wnioskując z tytułu może nawet i zdrady. Stylistyka eksponuje raczej biologiczną naturę ludzi niż ich uczuciowy potencjał, co w tym akcie ukazuje tę parę jako prymitywne istoty.
Z innych płócien takich jak: Łabędzia pieśń, Słodko, Samotność tęsknoty, Zbuk, emanuje pokrzywdzona sfera kobiecości Czech, wnioskuję, że na skutek nawiązania bliższej, toksycznej relacji. Patrzę na Ciszę cierpienia, czy Łabędzią pieśń i rozpoznaję w nich autorkę. Widzę piersi tych postaci i mimowolnie przyrównuję je do nieistniejącego w pamięci wzoru jej prawdziwych piersi. Chcę dowiedzieć się, jak bardzo zostały zniekształcone. Może to chore, a może odruchowe, na pewno nie jest nieprzyjemne, a raczej żałosne. Artystka twierdzi, że sztuka na pewno nie jest dla niej formą autoterapii, bo według niej, sztuka nie ma takich właściwości. Tak jak alkoholik, który wstydzi przyznać się, że pije, bo alkohol mu pomaga znosić trudy dnia codziennego. Parodiując, Czech twierdzi, że malarstwo jest jej nałogiem. Chociaż trudno w tym przypadku zaobserwować jakieś momenty „po zażyciu remedium”, to mam nadzieję, że po skończeniu dzieła pani Martyna czuje się lepiej. Bohaterowie jej obrazów to nie są stworzone do nich postacie, posiadające pierwowzór w rzeczywistości, to są właśnie te pierwowzory. Czech malując, nie myślała o krytyku ani o odbiorcy, a na pewno nie o nominacji do Paszportów Polityki. Myślała o swojej krzywdzie, bólu, winowajcy. Zatem oglądam czyjeś koślawe życie osobiste. Chętnie eksplorowane, obnażane, nieporadne i rozsypane żyćko.
Autorkę charakteryzują mocne, szerokie i zdecydowane pociągnięcia pędzlem, co metaforycznie fenomenalnie wpisuje się w obszar poruszanej problematyki. Obrazy powstają intuicyjnie, nieraz pod wpływem impulsu, stając się emocjonalnymi notatkami szybko przeniesionymi na płótno. (Zatem może warto przedstawić je terapeutom a nie pasjonatom sztuki?). Pozwala to spontanicznie zaistnieć deformacjom, niedociągnięciom linii, nierównomiernemu rozłożeniu farby - gdzieniegdzie płasko wręcz „po dziecięcemu”, gdzie indziej grube impasty odstają od płótna. To zachęca do przestudiowania jego płaszczyzny centymetr po centymetrze. Toporne, zniekształcone elementy, grubaśne linie, wartość materii podkreślona ciężarem koloru bardzo dobrze prezentują się i odnoszą do tych trudnych tematów ważnych zarówno społecznie (Mord-gęga, Po-dróbka, Husiu), jak i tych osobistych (Zbuk, Stałe zmienne, Para-dysfukncja), wywołując uczucia tak mocne, tak nieprzyjemne i niechciane, chyba dokładnie takie, jakie czulibyśmy patrząc na te problemy w rzeczywistości. Bolesne, mało atrakcyjne kwestie, które dotyczą również każdego z nas, wywleczone są przed publiczność niczym trupy, których nie chce się oglądać a tym bardziej czuć. Prosta kompozycja pozwala skupić się na nieraz trudnym, lecz bezpośrednio i otwarcie podejmowanym temacie. Postacie ludzi i zwierząt, przestrzenie wypełnione głęboko nasyconymi kolorami zwykle są duże, co powoduje wrażenie ociężałości i uciśnienia.
To malarstwo niewątpliwie jest jedyne w swoim rodzaju. Artystka czerpiąc z neoekspresjonizmu, prymitywizmu, wypracowała autorski styl. Nie można odmówić jej specyficznego rodzaju nowatorstwa. Zdaniem wielu twórczość ta jest powiewem świeżości na scenie polskiego malarstwa współczesnego, z czym całkowicie się zgadzam. Cała twórczość jest spójna w tematach i środkach wyrazu. Obrazy cieszą się powodzeniem zarówno w galeriach, jak i na aukcjach: A sio wylicytowany na 2200 złotych, Vena za 9500 złotych, ale już Głodny rekin na dennym bezrybiu, co wpierdolił wszystkie płotki pół dekady temu za 26 000 złotych. Najdroższe dzieło, jedno z dwóch o przyjemnym charakterze, zatytułowane Ponad to wylicytowano na 75 000 złotych.
Chętniej jednak obejrzę zagadnienie zdrady, seksu, samotności, pozostając w nieświadomości „czyje to”. Nie dlatego, że wtedy być może łatwiej odnaleźć się w obrazie, a dlatego, że jako odbiorczyni nie chcę wchodzić w obce traumy. Wszyscy wiemy, że wszyscy to przeżywamy. Wiemy też, że artysta tworzy zawsze odnosząc się, przynajmniej częściowo, do własnych doświadczeń.
Nietrudno rozpoznać pędzel Martyny Czech wśród prac jej koleżanek po fachu – Aleksandry Waliszewskiej, Karoliny Jabłońskiej, czy Małgorzaty Wielek-Mandreli, z którą Czech współdzieliła przestrzenie olsztyńskiej BWA na wystawie Jesteśmy okropne. Ze wszystkich wymienionych, Czech jest zdecydowanie najokropniejsza.
Płótna zaprezentowane w tym eseju są przekrojem przez jej twórczość i pozwalają konstatować, że malarka nijak posunęła się do przodu, czy to w sposobie wyrażania się, doborze tematów, czy w sferze emocjonalnej. Pisze o tym Piotr Policht w magazynie Szum:
Większość jednak, niezależnie od stopnia dosadności seksualno-krwawo-fekalnych przedstawień, zdaje się po prostu remiksowanymi po raz kolejny i zupełnie już nieangażującymi wersjami obrazów sprzed paru lat. Gdy na kolejnych płótnach pojawiają się postaci inne niż autoportrety samej artystki, to ciężko mi już wykrzesać z siebie na tyle zainteresowania, by dociekać, kto zacz. Co właściwie mógłbym robić nie tylko z poczucia zawodowego obowiązku, ale i prywatnej ciekawości, jako że sam się na dwóch czy trzech obrazach Czech jako figura skurwiałego krytyka znalazłem. Na niekorzyść kolejnych płócien działa tu jednak formalno-ikonograficzne sprzężenie zwrotne – dosadna malarska formuła i czarno-biała, wąska tematyka coraz bardziej znoszą nawzajem swój ciężar. (…) Na to, że malarstwo Czech w ciągu ledwie pięciu lat postarzało się tak szybko jak Macaulay Culkin na dragach, ma wpływ jeszcze jeden kluczowy element – środowiskowy kontekst. Gdy pół dekady temu artystka wygrywała Bielską Jesień, na tle innych młodych malarzy i malarek ze swoją ekspresją i brakiem przesadnego wydumania była ewenementem. Krótko mówiąc, Czech dominowała na bezrybiu, teraz zaś przypomina trylobita pływającego w wypełnionym masą bardziej rozwiniętych gatunków w jeziorze.
Głodny rekin na dennym bezrybiu, co wpierdolił wszystkie płotki pół dekady temu sprzedano za 26 000 złotych. Jeśli tyle wart jest krytyk, to cieszę się. Niemniej, wrażliwa Martyna Czech najwyraźniej ciężko trawi mięso. Nastrój na pewno poprawiło jej wyróżnienie w pierwszej dziesiątce 11 Kompasu Młodej Sztuki 2021 (2)
Większość tytułów prac jest natychmiast zrozumiała; bywają wskazówką interpretacyjną, wyjaśnieniem lub podsumowaniem obrazu, raczej nie są denne, niekiedy to gry słowne o dwuznacznym brzmieniu. Pojawiła się fraza „Słodka, ale jebnięta”, na którym malarka przedstawia nagą siebie siedząc na wielkim króliku z siekierą w dłoni. Nawiasem mówiąc, króliki to wielka miłość Martyny Czech, czego dowodem jest ich obecność na płótnach, posiadanie kilku czy też wsparcie finansowe Stowarzyszenia Pomocy Królikom ‘Śląski Króliczok’.
W 2021 roku powstał też Autoportret na wkurwie. Tytuły prac Czech, w których pojawiają się wulgaryzmy, są nie do zniesienia. Sądzę, że w sytuacji artysta-odbiorca to niestosowne. Autorka nie mając zahamowań przed użyciem w sytuacji, którą naturalnie można odebrać jako raczej formalną, dostarcza mi dowodu, że nie potrafi uszanować okoliczności kultury galeryjnej i nie obchodzi ją komfort odbiorcy w momencie, gdy tytuł przyszłoby mu taki tytuł przytoczyć. Wątpię, że to celowe działanie, ale jeśli niecelowe, to trochę bezmyślne. Na własne szczęście znalazłam tylko trzy takie tytuły.
Jakub Banasiak napisał, że artystka maluje jadem, a Czech otwarcie mówi – „nienawidzę ludzi, pluję jadem”(1). Patrząc na obraz Ludzkie prze-trwanie … nie chcę wnikać, czym jeszcze we mnie pluje. Zamiast przeżywać z artystką jej traumy, wolałabym wspomóc radą, mimo że w tym egocentrycznym malarstwie nie chodzi o współodczuwanie. Przed polubieniem tej twórczości powstrzymuje mnie jeszcze ta mizantropia.
Nie twierdzę, że Martyna Czech sprzedając obrazy, po kryjomu naśmiewa się z wszystkich, którzy jej wtórują, chociaż gdyby tak było, nie zdziwiłabym się. Jej otwartość opowiadania o sobie odbieram jako nadzwyczajną, mało dojrzałą, naiwną, ale na pewno wyrazistą, orzeźwiającą, oryginalną. Niektóre prace budzą absurdalne wątpliwości, czy wyniosła jakiś warsztat z ASP. To malarstwo jest jedyne w swoim rodzaju, artystycznie wstrętne i estetycznie obrzydliwe, konsekwentne, ale w końcu nudne. Zaryzykuję stwierdzeniem, że tematycznie bywa nieco pretensjonalne. Nagrodzone już w czasie studiów przyniosło sukcesy, rozpoznawalność i sympatyków. Czy to wystarczy, by zahamować rozwój? Przypuszczenie, że przyczyną stagnacji może być okaleczona psychika artystki nie pozwala mi traktować jej twórczości tak poważnie, jak potraktowałabym twórczość jakiegokolwiek innego malarza i chyba dlatego trochę się z niej naśmiewam. Na płótnach Martyny Czech widzę brak akceptacji własnych doświadczeń, odrzucenie odpowiedzialności za krzywdę, nienawiść do wszystkich za błędy kilku osób. Świadomość, że artystka realizuje się w swojej pasji i tak niechętnie pokazuje światu rezultaty wręcz zasmuca. Światu, który obwinia za poniesione straty, a który życzliwie przyjmuje ją przy każdej okazji. Widać i czuć, że każde pociągniecie pędzlem wypływa wprost z duszy artystki. Wypracowanie autorskiego stylu jest swego rodzaju artystyczną maestrią, stworzenie alfabetu właściwego tylko sobie jest czymś wspaniałym, mistrzowskim. Jeszcze lepiej, gdy artysta tę osobistą przestrzeń rozwija, podejmuje próby odkrywania swojej kreatywności dzięki czemu wciąż zaskakuje.
Przy całej tej krytyce nie uważam, że sztuka ma być tylko piękna według określonych reguł, wszak piękno dla każdego jest czymś innym. Tworzenie odpychających dzieł, tak myślę, jest potrzebne, chociażby z powodu poszukiwań nowych sposobów estetycznych dla ujęcia tematów dotyczących skrajnego cierpienia; po to, byśmy doznawali coraz większej różnorodności w kontakcie ze sztuką; by pobudzać myślenie o tym, o czym nie chcemy myśleć, by nawet wymuszała odczucia zanim całkowicie zobojętniejemy.
Ewa Kot
WC
WC
Ex 2
Nikt
Para-dysfunkcja
Husiu z cyklu Pandemonium
Mord-gęga
Stałe Zmienne
Zbuk
Ponad to